Czy AI zabiera mój ruch? I co dalej z contentem?
Od kilku tygodni niemal codziennie dostaję pytania o sztuczną inteligencję i jej wpływ na marketing treści. W skrzynce, w rozmowach z klientkami, w wiadomościach na LinkedIn. Z jednej strony – zachwyt nad tym, jak AI może przyspieszyć pracę. Z drugiej – ogromna niepewność. Czy Google właśnie „kradnie” nam ruch? Czy nasze treści mają jeszcze sens, skoro na górze wyników pojawiają się gotowe odpowiedzi generowane przez algorytmy?
I wiesz co? Te pytania są jak najbardziej uzasadnione. Sama też je sobie zadaję.
Dla tych, którzy nie śledzą tego na bieżąco – Google wprowadziło AI Overviews, czyli specjalne podsumowania tworzone przez generatywną sztuczną inteligencję. Zamiast klasycznych wyników wyszukiwania, użytkownik dostaje skondensowaną odpowiedź na górze strony. W teorii – super. W praktyce – dramat dla ruchu organicznego. Nawet jeśli Twoja strona jest jednym z źródeł, które AI cytuje, bardzo często użytkownik… po prostu nie klika dalej. Odpowiedź już dostał. A my – zostajemy z pustym raportem w Google Analytics. I właśnie to jest największe wyzwanie. Do tej pory przyzwyczaiłyśmy się, że tworzenie treści to inwestycja. Zadbany blog, przemyślana strategia, wartościowe artykuły – wszystko to prowadziło do większej widoczności, ruchu i konwersji. Tymczasem teraz okazuje się, że to już może nie wystarczyć. Nawet najlepszy artykuł nie da nam nic, jeśli nikt go nie przeczyta. Wiesz, nie jestem zwolenniczką siania paniki ani dramatyzowania. Ale też nie zamierzam udawać, że nic się nie dzieje. Bo dzieje się. I to bardzo dużo. AI nie jest już ciekawostką ani dodatkiem , staje się integralną częścią wyszukiwarki. Co to oznacza dla nas, dla osób budujących marki i tworzących strategie contentowe? Przede wszystkim konieczność zmiany myślenia. Zamiast kurczowo trzymać się starych schematów, musimy zacząć analizować, gdzie naprawdę budujemy wartość. Może nie zawsze będzie nią kliknięcie. Może ważniejsze okaże się to, czy marka zostaje zapamiętana, czy pojawia się w „głosie AI”, czy nadal budzi zaufanie mimo braku tradycyjnego ruchu. Sama zaczęłam patrzeć inaczej na raporty i cele. Zaczęłam się zastanawiać, czy moje treści nie powinny funkcjonować inaczej – bardziej jako przewodnik, mniej jako punkt końcowy. Czy to oznacza, że porzucam SEO? Absolutnie nie. Ale przestaję traktować je jako jedyne źródło sukcesu. Zaczynam szukać synergii między treściami tworzonymi dla ludzi a tymi, które rozumie algorytm. Bo mam poczucie, że tylko takie podejście ma sens – przemyślane, elastyczne, z nastawieniem na długofalowe budowanie marki. Ten wpis to mój osobisty punkt wyjścia. Chcę się podzielić tym, co działa, co analizuję i co zaczynam testować. Nie mam gotowych odpowiedzi, ale mam kierunek. Jeśli też czujesz się niepewna w świecie AI i marketingu treści, zostań ze mną. Będziemy razem szukać rozwiązań.
O co chodzi z AI Overviews i dlaczego robią tyle zamieszania
Przyznaję, że przez długi czas nie przywiązywałam większej wagi do plotek o tym, że Google coś testuje, że gdzieś tam pojawia się jakaś nowa funkcja, która może „zabrać” nam ruch. Branża technologiczna żyje takimi doniesieniami co chwilę. Ale kiedy zobaczyłam AI Overviews w wynikach wyszukiwania na własne oczy, wiedziałam, że tym razem naprawdę coś się zmienia. Zamiast listy stron, znanego i przewidywalnego układu, użytkownik dostaje gotową odpowiedź. I to nie byle jaką. To streszczenie treści z wielu źródeł, stworzone w taki sposób, że wygląda jak coś napisane przez człowieka. Trochę jakby ktoś usiadł, poczytał wszystko, co znalazł w sieci, i przedstawił to w trzech zgrabnych akapitach. To, co kiedyś wymagało przynajmniej kilku kliknięć, teraz pojawia się natychmiast. Bez potrzeby odwiedzania jakiejkolwiek strony. W teorii brzmi to jak ogromna wygoda. Ale z punktu widzenia osoby, która tę stronę tworzy i rozwija od lat, zaczynają się trudne pytania.
Zauważyłam, że AI Overviews najczęściej pojawiają się przy zapytaniach typowo informacyjnych. Czyli dokładnie tych, które przez lata były fundamentem treści tworzonych na blogach i stronach eksperckich. To te wszystkie wpisy odpowiadające na pytania jak coś zrobić, czym coś jest, co warto wiedzieć przed rozpoczęciem danego działania. Przez lata przyciągały ruch, generowały leady i budowały markę. Sama mam takich wpisów dziesiątki, a może nawet setki. I nagle okazuje się, że niektóre z nich są niemal niewidoczne. Zajmują może siódmą pozycję, może dziesiątą. Ale zanim użytkownik do nich dotrze, zobaczy już gotową odpowiedź, którą wygenerowało AI. Pierwszy raz uświadomiłam sobie skalę problemu, kiedy analizowałam ruch na blogu i zauważyłam, że pewne tematy, które zawsze były pewne i stabilne, nagle „osłabły”. Mniej kliknięć, krótszy czas spędzony na stronie, większy procent porzuceń. I choć treści są aktualne, zoptymalizowane i dobrze napisane, to ewidentnie coś się zmieniło. Tym czymś jest właśnie obecność gotowych odpowiedzi nad wynikami wyszukiwania. Nie jest to tylko kosmetyczna zmiana, to fundamentalne przedefiniowanie całego układu relacji między twórcą a odbiorcą. I nie chodzi o to, że Google celowo działa przeciwko nam. Celem tej funkcji jest przecież skrócenie drogi do informacji. Tyle że po drodze gubimy coś, co dla mnie jest ważne. Gubimy osobisty kontakt, kontekst, intencję autora, głos marki. AI podaje suche fakty, czasem w sposób poprawny, czasem wręcz imponująco precyzyjny. Ale nie da się ukryć, że to wciąż algorytm. On nie rozumie relacji. On nie zaprasza do dalszej rozmowy. On nie buduje zaufania. Od początku prowadzenia bloga zawsze wierzyłam, że treść to coś więcej niż tylko odpowiedź na pytanie. To rozmowa. To miejsce, w którym czytelniczka może zostać na dłużej, zadać sobie dodatkowe pytanie, kliknąć w inny artykuł, może zapisać się na newsletter. AI tę rozmowę skraca, a czasem całkowicie ucina. Daje szybki efekt, ale odbiera głębię. Dlatego dziś wiem, że nie wystarczy tylko analizować, na których zapytaniach tracimy zasięg. Muszę zadać sobie inne pytanie. Jakie treści sprawiają, że ktoś chce zostać u mnie dłużej, niezależnie od tego, jak Google pokazuje moją stronę? Co mogę zrobić, żeby nie tylko odpowiadać, ale być obecna w głowie i pamięci czytelniczki? Jak mogę sprawić, że nawet jeśli AI streszcza mój tekst, to ktoś i tak kliknie, bo chce przeczytać całość?
Nie mam jeszcze wszystkich odpowiedzi, ale wiem, że nie chcę się wycofać. Chcę szukać nowej jakości, eksperymentować z formą, testować inne podejścia. I chcę się tym procesem dzielić tutaj, na blogu, bo wierzę, że nie jestem jedyna, która to przeżywa.
Jak mierzyć sukces, kiedy nikt już nie klika
Muszę się do czegoś przyznać. Przez wiele lat moim ulubionym momentem tygodnia było sprawdzanie statystyk. Otwierałam Google Analytics z kubkiem kawy i z satysfakcją patrzyłam na wzrosty. Więcej wejść na blog, dłuższy czas na stronie, coraz lepsze wyniki z kampanii mailingowych. Czułam, że to konkret. Że to właśnie tak wygląda efektywny marketing. Że to są liczby, które coś znaczą. A potem przyszło AI. I nagle okazało się, że liczby nie mówią już wszystkiego. Zaczęłam zauważać coś dziwnego. Wpisy, które wcześniej generowały sporo wejść, teraz mają gorsze statystyki, ale… moje wiadomości w skrzynce nie zniknęły. Nadal dostaję pytania, nadal pojawiają się nowe subskrybentki, nadal ktoś pisze, że przeczytał coś u mnie i to zmieniło jego podejście. To był moment, w którym zdałam sobie sprawę, że coś jest nie tak z moim sposobem patrzenia na efektywność. Dotarło do mnie, że nie mogę już polegać wyłącznie na liczbach kliknięć. One wciąż są ważne, ale to już nie jest jedyny miernik sukcesu. Zwłaszcza teraz, kiedy Google zaczyna dawać odpowiedzi zanim ktoś w ogóle odwiedzi moją stronę. Wcześniej śledziłam drogę użytkowniczki od wyszukiwarki aż po formularz kontaktowy. Teraz ta droga bywa krótsza, bardziej rozproszona, mniej przewidywalna. Czy to znaczy, że sukces w content marketingu przestaje być mierzalny? Nie. Po prostu trzeba go mierzyć inaczej. Zaczęłam przykładać większą wagę do jakościowych sygnałów. Czy ktoś wraca na blog? Czy zapisuje się do newslettera po przeczytaniu konkretnego wpisu? Czy udostępnia treść? Czy komentuje, nawet jeśli to tylko wiadomość na Instagramie z „dziękuję, tego właśnie potrzebowałam”? Zaczęłam patrzeć też szerzej. Czy osoby, które mnie obserwują, kojarzą tematy, które poruszam? Czy potrafią je powtórzyć? Czy mają moje treści w głowie, nawet jeśli nie kliknęły w nie dziesięć razy? Wiem, że to nie są łatwe dane. Nie da się ich zebrać jednym raportem. Czasem to intuicja, czasem analiza rozmów, czasem po prostu uważne słuchanie. Ale właśnie to relacje, zapamiętywalność, zaangażowanie – daje dziś większą wartość niż sam ruch. I jeszcze jedna ważna rzecz. Dziś bardziej niż kiedykolwiek warto zadawać sobie pytanie: po co ja w ogóle to robię? Czy tworzę, żeby mieć kliknięcia, czy żeby mieć realny wpływ? Jeśli druga odpowiedź jest bliższa sercu, to AI nie jest zagrożeniem. Jest sygnałem, że czas spojrzeć szerzej. Zamiast walczyć o każde wejście z wyszukiwarki, może warto skupić się na budowaniu marki, która zostaje z czytelniczką dłużej niż jedno wyszukiwanie.
Zmieniam więc moje podejście do mierzenia efektów. I nie mówię, że nie zaglądam już do statystyk, nadal to robię. Ale traktuję je jako jedno z wielu narzędzi, a nie jako wyrocznię. Bo najwięcej wartości i tak znajdę tam, gdzie Google nie zagląda w realnym kontakcie z drugą osobą.
Czy warto zmieniać swoją strategię treści i jak to zrobić bez paniki
Kiedy po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak AI Overviews wpływają na widoczność moich treści, przeszło mi przez głowę to pytanie: czy to jest ten moment, w którym muszę wszystko wywrócić do góry nogami? Wiesz, taka pokusa, by zamknąć bloga, rzucić pisanie i uznać, że „to już nie działa”. Ale potem przyszła druga myśl. Zdecydowanie ważniejsza. Czy naprawdę chcę zmieniać strategię z powodu jednej technologicznej zmiany? A jeśli tak, to jak zrobić to mądrze? Nie chcę działać pod wpływem strachu. Nie chcę panikować ani wpadać w schemat „im więcej, tym lepiej”. Wolę przyjrzeć się uważnie, sprawdzić co naprawdę działa, a co może już nie być tak skuteczne jak kiedyś. Bo przecież każda z nas wie, że strategia treści to nie moda sezonowa. To długofalowe działanie, które przynosi efekty, jeśli jest spójne i świadome.
- Pierwsza rzecz, którą zrobiłam, to spojrzenie na całość moich działań z dystansu. Nie przez pryzmat konkretnego wpisu czy pojedynczego spadku, ale z poziomu całej marki. Zadałam sobie kilka ważnych pytań. Co daje mi największą wartość? Które treści naprawdę przyciągają właściwe osoby? Co czytelniczki pamiętają i z czym mnie kojarzą? To był dobry moment, żeby nie tylko analizować, ale też… odpuścić. Pewne tematy, które wcześniej wydawały się konieczne, przestały mieć sens. Inne – może bardziej niszowe, może mniej „klikalne” – nagle okazały się prawdziwą wartością. I to jest dla mnie klucz. Zamiast zmieniać strategię w panice, wolę ją dostosować, dodać elastyczność, ale zostawić serce tego, co działa. Zamiast pisać o wszystkim, skupiam się na tym, co jest naprawdę moje. Na tematach, które wykraczają poza proste pytanie i odpowiedź. Takich, gdzie AI nie ma kontekstu, emocji, doświadczenia. Gdzie może podać suche fakty, ale nie opowie historii. A przecież to właśnie historia, ton głosu, osobisty styl sprawiają, że wracamy do konkretnego bloga, nie tylko do wyszukiwarki.
- Druga rzecz, na którą dziś zwracam więcej uwagi, to forma treści. Czy wszystko musi być wpisem blogowym? Może czasem warto nagrać podcast, stworzyć PDF, przygotować coś wyłącznie dla subskrybentek newslettera? Może część treści lepiej działa jako seria maili, a nie jako jeden długi artykuł? Otwieram się na nowe formaty, ale nie dlatego, że muszę – tylko dlatego, że chcę, bo widzę w tym potencjał do zbudowania głębszego kontaktu.
- Trzecia i chyba najważniejsza sprawa, przypomnienie sobie, po co w ogóle tworzę. Dla kliknięć? Dla wysokiej pozycji w wyszukiwarce? Czy może dla budowania relacji, inspirowania, wspierania? Jeśli odpowiedź brzmi: dla relacji, to żadna zmiana algorytmu nie jest w stanie tego zabrać. Dostosowanie strategii nie musi oznaczać rewolucji. Czasem wystarczy wyostrzyć kierunek, skupić się na jakości, odciąć to, co już nie działa i zostawić więcej przestrzeni na to, co może rozkwitnąć. A jeśli robię to w zgodzie ze sobą, nie muszę się obawiać żadnej nowości – nawet tej, która nosi nazwę sztucznej inteligencji.
Jak tworzyć treści, które zostaną z czytelniczką na dłużej, nawet jeśli Google nie pokaże ich wysoko
W pewnym momencie zorientowałam się, że przez lata tworzyłam treści głównie z myślą o tym, co może „się wypozycjonować”. Myślałam o pytaniach, jakie wpisują użytkownicy w wyszukiwarkę, szukałam tematów, które mają potencjał na ruch. I tak powstało wiele naprawdę przydatnych wpisów. Ale było też trochę takich, które… były poprawne, dobrze zoptymalizowane, ale pozbawione energii. Pisałam je, bo tak trzeba. Bo „warto mieć taki temat na blogu”. Dziś, kiedy coraz trudniej przewidzieć, co rzeczywiście trafi do odbiorcy, wracam do tego, co najprostsze i najbardziej autentyczne. Do pisania z potrzeby serca, a nie tylko algorytmu. To nie znaczy, że ignoruję dane. Nadal sprawdzam, co się czyta, co się udostępnia, co działa. Ale decyzję o tym, co opublikuję, podejmuję teraz bardziej intuicyjnie. Zastanawiam się, co moja idealna czytelniczka chciałaby przeczytać, kiedy ma gorszy dzień. Jaką historię potrzebuje usłyszeć, żeby poczuć się mniej samotna w swoim biznesie albo zyskać motywację do działania. Jakie słowa sprawią, że poczuje się zrozumiana, a nie tylko „zaopiekowana” przez kolejne porady z internetu.
Pokażę Ci przykład. Kilka miesięcy temu napisałam tekst, który powstał z totalnej potrzeby chwili. Miałam gorszy dzień, byłam zmęczona, sfrustrowana i miałam wrażenie, że „wszyscy już wszystko zrobili lepiej”. Usiadłam i napisałam bardzo osobisty wpis o tym, jak sobie radzę z takim wewnętrznym głosem, który mówi, że jestem niewystarczająca. Nie było tam żadnego „jak zrobić coś w 5 krokach”. Żadnego poradnika. Po prostu kawałek mojego świata, mój sposób myślenia, moje emocje. Ten wpis nie pojawił się w żadnym zestawieniu najpopularniejszych tekstów. Nie miał spektakularnego zasięgu w Google. Ale dostałam po nim kilkanaście wiadomości od kobiet, które napisały: „To dokładnie ja. Dziękuję, że to napisałaś. Zostałam z Tobą właśnie przez ten tekst.”
I to jest ta różnica, której nie pokaże żaden wykres. Treści, które zostają w głowie i w sercu, to te, które mają w sobie człowieka. Twoją historię, Twoją perspektywę, Twoją energię. Nawet jeśli Google nie wyrzuci ich na samej górze, one pracują. Po cichu, ale skutecznie. Budują więź, wzmacniają zaufanie, sprawiają, że czytelniczka wraca, nie dlatego, że jesteś na pierwszej pozycji, ale dlatego, że jesteś dla niej ważna. Dziś myślę o blogu bardziej jak o miejscu spotkania niż o narzędziu do pozyskiwania ruchu. To przestrzeń, w której dzielę się swoim doświadczeniem i zapraszam do rozmowy. I wiem, że w długiej perspektywie właśnie to przynosi najwięcej wartości. Bo treści, które żyją długo, to te, które mają duszę.
Nie muszą być idealne. Muszą być Twoje.
Skąd wiedzieć, które tematy warto rozwijać – nawet jeśli statystyki już nie zachwycają
Złapałam się kiedyś na tym, że przestałam zaglądać do starszych wpisów na blogu. Miałam wrażenie, że są już „za stare”, „niewidoczne”, „pozycje spadły”, więc nie warto się nimi zajmować. I pewnie bym tak dalej myślała, gdyby nie jedna wiadomość, którą dostałam od czytelniczki.
Napisała do mnie po przeczytaniu tekstu sprzed trzech lat. Dokładnie tego, który już dawno przestałam promować. Pisała, że trafiła na niego przypadkiem i że dokładnie tego potrzebowała. Że był jak rozmowa z kimś, kto zna temat od podszewki. I że dodał jej odwagi, żeby zrobić pierwszy krok.
To był dla mnie sygnał, żeby nie skreślać niczego tylko dlatego, że nie świeci się już na zielono w narzędziu analitycznym.
Zaczęłam wtedy wracać do archiwum bloga z zupełnie innym nastawieniem. Nie jak do przeterminowanych treści, ale jak do biblioteki, w której niektóre książki po prostu trzeba odświeżyć, przepisać okładkę, dodać nowy rozdział. Czasem wystarczyło jedno zdanie, by tchnąć życie w coś, co nadal jest aktualne i pomocne, tylko zniknęło z radaru.
Zaczęłam zadawać sobie kilka prostych pytań:
-
Czy ten temat nadal jest ważny dla mojej czytelniczki?
-
Czy moje podejście się zmieniło? Czy mogę dodać nową perspektywę?
-
Czy pojawiły się nowe przykłady, którymi warto się podzielić?
-
Czy mogę rozwinąć ten temat w innym formacie – np. w newsletterze, na webinarze albo w serii postów?
Dzięki temu nie tylko odzyskałam wiele wartościowych materiałów, ale też zobaczyłam, jak bardzo niektóre treści są ponadczasowe. Nie wszystkie. Nie każdy poradnik da się uratować. Ale wiele z nich ma w sobie coś, co wciąż rezonuje. Trzeba tylko spojrzeć na nie świeżym okiem. Inna rzecz, która bardzo mi pomaga, to wsłuchiwanie się w pytania, które wracają. W mailach, wiadomościach, rozmowach. One są jak żywy barometr tego, co rzeczywiście jest potrzebne. Czasem temat, który nie generuje tysięcy wyświetleń, jest dokładnie tym, co trafia w sedno. I to są właśnie te treści, które warto rozwijać – bo niosą prawdziwą wartość. Czasem też robię prosty eksperyment. Wybieram temat, który był popularny, ale stracił na widoczności, i piszę jego współczesną wersję. Bardziej osobistą, bardziej aktualną. Nie po to, żeby go „uratować”, ale żeby sprawdzić, czy ten temat nadal mnie porusza. Jeśli tak – wiem, że poruszy też kogoś po drugiej stronie. Bo najważniejsze nie jest to, ile osób kliknie. Najważniejsze jest to, czy ktoś, kto przeczyta, poczuje, że to było właśnie dla niego.
Jak budować widoczność marki, gdy SEO przestaje wystarczać?
Na początku mojej przygody z blogowaniem całkowicie wierzyłam, że wszystko sprowadza się do SEO. Dobry tytuł, odpowiednie słowa w tekście, kilka linków i sukces murowany. Kiedy zaczęły się zmiany – czyli moment, w którym pojawiły się AI Overviews i inne nowinki – poczułam się jak na huśtawce emocji. Z jednej strony zdziwiona, z drugiej trochę zdezorientowana. Bo przecież, jeśli nie SEO, to co? Dziś wiem, że budowanie marki to znacznie więcej niż walka o pozycję w wynikach wyszukiwania. To praca na wielu frontach, w której najważniejsze są relacje, autentyczność i różnorodność kanałów.
Pierwsze co zaczęłam robić, to inwestować w społeczność. Zamiast liczyć na to, że ktoś przypadkiem trafi na mój blog z Google, zaczęłam aktywnie rozmawiać z moimi czytelniczkami. To znaczy, odpowiadać na ich komentarze, pytać o zdanie, tworzyć ankiety, a nawet zapraszać do współtworzenia treści. Pamiętam, jak pewnego razu zaproponowałam w newsletterze prostą ankietę: „Co chciałabyś przeczytać? Czego potrzebujesz teraz najbardziej?” Odpowiedzi przerosły moje oczekiwania. Były konkretne, szczere i bardzo pomocne. Dzięki nim powstały teksty, które później same „chodziły” po sieci, bo odpowiadały na realne potrzeby. Drugi obszar, na który postawiłam, to social media. Kiedyś myślałam o nich jak o dodatku, a dziś to jedna z najważniejszych przestrzeni, gdzie buduję swoją markę. To nie tylko miejsce na promocję bloga, ale przestrzeń do pokazywania siebie swojej codzienności, wartości, inspiracji. Widziałam na własne oczy, jak Instagram potrafił podtrzymać zainteresowanie moją marką, nawet gdy wpis na blogu z jakiegoś powodu nie osiągał wyników, jakich bym oczekiwała. Ludzie chcą widzieć twarz, emocje, prawdziwe życie za treściami. Trzecia rzecz to współpraca i networking. To może brzmieć jak hasło z poradnika, ale to naprawdę działa. Gdy zaczęłam zapraszać do współpracy inne kobiety z branży, wymieniać się doświadczeniami i promować nawzajem, otworzyły się przede mną zupełnie nowe możliwości. Gościnne wpisy, webinary, wspólne projekty – wszystko to wzmocniło moją pozycję i dotarcie do nowych odbiorczyń. Na koniec dodam jeszcze jedno. Warto pomyśleć o budowaniu listy mailingowej nie jako o bazie danych, ale jako o grupie przyjaciółek, z którymi prowadzisz intymną rozmowę. Kiedyś newsletter kojarzył mi się z nudnymi wiadomościami sprzedażowymi. Teraz to mój sposób na bezpośredni kontakt, na który nie mają wpływu algorytmy. Właśnie dlatego, choć SEO wciąż jest ważne, nie zostawiam wszystkiego na jedną kartę. Buduję widoczność na wielu płaszczyznach, bo wiem, że dzięki temu moja marka jest silniejsza, bardziej odporna na zmiany i co najważniejsze bliższa moim czytelniczkom.
Jak monitorować efekty i elastycznie reagować na zmiany, by Twoja marka nie zniknęła z pola widzenia
Zanim zaczęłam świadomie budować swoją markę, często czułam się jak na huśtawce emocji – raz statystyki rosły, innym razem spadały bez wyraźnej przyczyny. To było frustrujące, bo wkładałam w swoją pracę mnóstwo serca i czasu, a liczby nie zawsze odzwierciedlały ten wysiłek. Dziś wiem, że klucz tkwi nie tylko w twardych danych, ale w ich właściwym zrozumieniu i przede wszystkim – elastyczności. Monitorowanie efektów to nie tylko sprawdzanie, ile osób weszło na bloga czy ile lajków zdobył post na Instagramie. To świadoma praca na wielu poziomach, która pozwala szybko reagować na zmiany i dostosowywać działania tak, by naprawdę służyły mojej społeczności i celom biznesowym.
- Ustalenie jasnych celów. Zamiast chaotycznie śledzić każdą liczbę, skupiam się na tym, co dla mnie najważniejsze. Dla jednych może to być wzrost ruchu na blogu, dla innych – liczba zapytań o współpracę, a dla mnie – ilość wiadomości od czytelniczek, które napisały, że dzięki moim tekstom poczuły się odważniejsze lub bardziej zorganizowane.
- Następnie wybieram narzędzia, które pomagają mi śledzić te konkretne wskaźniki. Google Analytics czy Search Console to podstawa, ale równie ważne są platformy społecznościowe i narzędzia do monitorowania mailingów. Dzięki temu mam pełen obraz, jak moja marka funkcjonuje w różnych kanałach. Najważniejsze jednak jest to, co robię z tymi danymi. Każdego miesiąca siadam i analizuję, co się sprawdziło, a co nie. Zastanawiam się, czy spadek ruchu wynika z sezonowości, czy z jakichś większych zmian – na przykład w algorytmach Google. Kiedy widzę, że pewne tematy przestają „chodzić”, nie rzucam ich od razu na boczny tor, tylko próbuję je odświeżyć, zmienić formę lub podejście. Jedną z rzeczy, która naprawdę ułatwiła mi tę elastyczność, jest prowadzenie notatek. Mam swój zeszyt i cyfrowy dokument, w którym zapisuję obserwacje, pomysły i wnioski. Dzięki temu nie zapominam o ważnych sygnałach i mogę szybko reagować, zamiast dryfować bez planu.
Na przykład zauważyłam kiedyś, że tekst o personal brandingu traci na wyświetleniach. Zamiast go skasować, postanowiłam zrobić coś innego, nagrałam serię krótkich filmów na Instagramie, w których opowiedziałam o tym samym temacie, ale w formie rozmowy i przykładów z mojego życia. Efekt? Temat zyskał nowe życie, a zaangażowanie w społeczności wzrosło. Warto też pamiętać, że czasem zmiany w algorytmach czy trendach są okazją, a nie zagrożeniem. Kiedy Google wprowadza nową funkcję, zamiast się bać, staram się ją zrozumieć i wykorzystać. Nie zawsze jest łatwo, ale często przynosi to świeży impuls i możliwość wyróżnienia się. Na koniec chciałabym podkreślić coś bardzo ważnego, monitorowanie efektów i reagowanie na zmiany to proces, który nigdy się nie kończy. Świat marketingu to żywy organizm, który ciągle się zmienia. Jeśli nauczysz się być uważna na te zmiany i traktować je jako naturalny element pracy, zyskasz przewagę i spokój ducha. Twoja marka będzie wtedy nie tylko widoczna, ale przede wszystkim autentyczna i bliska tym, dla których ją tworzysz.
Jakie narzędzia i metody analityczne pomogą Ci realnie ocenić efekty działań marketingowych? Praktyczne wskazówki i przykład z życia
Kiedy zaczynałam swoją przygodę z marketingiem, byłam trochę zagubiona w gąszczu narzędzi i danych. Mnóstwo liczb, wykresów i statystyk, które na pierwszy rzut oka niewiele mówiły o tym, co naprawdę się dzieje. Z czasem nauczyłam się wybierać te narzędzia i metody, które są dla mnie intuicyjne, dają wartościowe informacje i pomagają podejmować konkretne decyzje.
1. Google Analytics to narzędzie jest jak centrum dowodzenia. Pozwala zobaczyć, skąd przychodzą Twoje odwiedzające, które treści są najchętniej czytane i gdzie najczęściej kończą swoją podróż po Twojej stronie. Dzięki Google Analytics możesz również sprawdzić, jakie urządzenia i systemy operacyjne dominują, co pomaga dostosować bloga do odbiorczyń. Co ja tam szczególnie lubię? Analizę ścieżek użytkowniczek. Zobacz, czy czytelniczka, która trafiła na wpis o budowaniu marki, później odwiedza stronę z ofertą konsultacji, czy może ucieka. Ta wiedza pozwala mi lepiej zaplanować kolejne kroki i ulepszyć doświadczenie użytkowniczki.
2. Google Search Console
To kolejne must-have. Pokazuje, pod jakimi hasłami Twoje treści pojawiają się w Google i ile razy użytkowniczki widziały Twój wpis, a ile razy faktycznie kliknęły. Możesz dzięki temu wychwycić potencjalne tematy, które warto rozwinąć, albo poprawić te, które mają dużo wyświetleń, ale mało kliknięć. W moim przypadku dzięki Search Console odkryłam, że jedna z moich notek o storytellingu była bardzo widoczna, ale nikt nie klikał. To mnie zmotywowało do zmiany tytułu i meta opisu, co przyniosło efekt – ruch na blogu wzrósł o 30% w ciągu miesiąca.
3. Narzędzia do analizy mediów społecznościowych czyli Instagram Insights, Facebook Analytics Kiedy zaczęłam traktować media społecznościowe poważnie, szybko zauważyłam, że warto śledzić zaangażowanie. Instagram Insights pomaga mi sprawdzić, które posty rezonują z moją społecznością, o której godzinie są najbardziej aktywne i jak rośnie zasięg. Dzięki temu mogę planować treści tak, żeby trafiały w to, czego moja grupa potrzebuje i kiedy są najsilniejsze online.
4. Newsletter i analiza wskaźników otwarć oraz kliknięć
Lista mailingowa to moja tajna broń. Śledzę wskaźniki otwarć wiadomości i kliknięć, które pokazują, co najbardziej interesuje moje czytelniczki. Zdarza się, że temat, który nie generuje szalonego ruchu na blogu, w newsletterze wywołuje lawinę reakcji.Tak było z serią maili o zarządzaniu czasem – ten temat nie był topowym wpisem na blogu, ale w mailach cieszył się ogromną popularnością i otworzył drzwi do nowych konsultacji.
Zatem jak z danych wyciągnąć wnioski i odświeżyć strategię?
Kilka miesięcy temu zauważyłam, że ruch na blogu lekko spada, a zaangażowanie na Instagramie maleje. Zamiast panikować, postanowiłam przeprowadzić dogłębną analizę. Pierwszym krokiem było sprawdzenie Google Analytics. Okazało się, że spadek dotyczył głównie wpisów o strategii marketingowej mojej jednej z ulubionych kategorii. Następnie w Search Console zobaczyłam, że w wynikach pojawia się coraz więcej podsumowań AI, które przejmują ruch z moich artykułów. Postanowiłam zatem zmienić podejście: przygotowałam serię krótkich filmów i webinarów, gdzie omawiałam te same tematy, ale w formie interaktywnej i bardziej osobistej. Na Instagramie zaczęłam pytać społeczność o ich największe wyzwania i odpowiadać na nie w czasie rzeczywistym. W efekcie nie tylko zatrzymałam spadek ruchu, ale zbudowałam bardziej zaangażowaną i lojalną grupę, która zaczęła aktywnie współtworzyć treści.
Jak tworzyć treści, które trafiają w zmieniające się potrzeby odbiorczyń?
Jednego dnia temat jest gorący i każdy o nim mówi, a już tydzień później przychodzi nowa fala, która całkowicie zmienia zasady gry. Dlatego kluczowe jest tworzenie treści, które są elastyczne, autentyczne i przede wszystki dostosowane do tego, czego naprawdę chcą Twoje odbiorczynie. Pierwsza zasada, której nauczyłam się na własnej skórze, to słuchanie. Nie wystarczy tylko mówić trzeba słuchać, co się dzieje wokół i jak reagują na to Twoje czytelniczki. Dlatego od lat utrzymuję bliski kontakt ze swoją społecznością. Regularne ankiety, komentarze pod wpisami, wiadomości od czytelniczek — to dla mnie najcenniejsze źródła inspiracji. Kiedy zaczynasz tworzyć treści, pamiętaj, że świat nie stoi w miejscu, a ludzie mają różne potrzeby w zależności od sytuacji życiowej, nastroju czy etapu rozwoju marki. To, co było trafne dwa lata temu, dziś może być już nieaktualne.
Na przykład, kiedy pierwszy raz pisałam o budowaniu marki osobistej, skupiałam się na podstawach: czym jest marka, jak ją tworzyć krok po kroku. Po pewnym czasie zaczęłam dostawać pytania o narzędzia, automatyzację, storytelling w mediach społecznościowych. To dało mi sygnał, że moja społeczność dojrzała i potrzebuje bardziej zaawansowanych treści. Dzięki temu zrobiłam naturalną ewolucję bloga i kanałów społecznościowych – zaczęłam wprowadzać nowe serie wpisów, webinary i live’y, które odpowiadały na te konkretne potrzeby. I co ciekawe, dzięki temu ruch i zaangażowanie poszły w górę, bo moje czytelniczki widziały, że naprawdę je rozumiem i podążam z nimi krok w krok. Kolejna ważna kwestia to różnorodność form treści. Nie każda z nas chce czytać długie artykuły. Czasem potrzebujemy krótkiego poradnika, a innym razem wideo z praktycznym przykładem. Dlatego warto eksperymentować z formatami: blog, podcast, video, infografiki, live streaming. Dzięki temu docierasz do różnych typów odbiorczyń i zwiększasz szanse na to, że Twoja marka zostanie zauważona. Nie bój się też aktualizować starszych treści. To doskonały sposób, żeby wykorzystać potencjał już istniejących wpisów, dodając nowe informacje, odpowiadając na najnowsze pytania i poprawiając to, co się nie sprawdziło. Na koniec chcę podkreślić jedno, tworzenie treści to przede wszystkim tworzenie relacji. Jeśli będziesz autentyczna, konsekwentna i uważna na to, co mówią Ci Twoje odbiorczynie, Twoje teksty będą trafiać tam, gdzie trzeba, nawet w świecie, gdzie algorytmy i trendy zmieniają się jak w kalejdoskopie.
Podsumowując już, bądź tam, gdzie diabeł nie może, czyli tam, gdzie babę posłać można. I to właśnie Ty możesz być tą babą. Nie daj się zaskoczyć zmianom, nie gon za każdym trendem na ślepo. Bądź uważna, analizuj dane i słuchaj swojej społeczności. To właśnie świadomość i elastyczność pozwolą Ci wyprzedzić konkurencję. Buduj relacje oparte na autentyczności, a nie na chwilowych modach. Twórz treści, które odpowiadają na realne potrzeby Twoich odbiorczyń i bądź gotowa na zmiany, z głową, ale i z odwagą. Pamiętaj, że w tym całym szumie to Ty możesz przejąć kontrolę i zbudować markę, która nie tylko przetrwa, ale będzie się rozwijać. Tam, gdzie diabeł nie sięga, Ty możesz działać z pełną mocą. Nie czekaj, działaj! Twój czas jest teraz.


Dodaj komentarz
You must be logged in to post a comment